Najciekawsze rzeczy spotykają mnie, kiedy wpadnę na bardzo genialny pomysł – spontanicznie. Tak właśnie kilka miesięcy temu pod wpływem impulsu, którego nawet już nie pamiętam, nabyłam świąteczny bilet do kraju Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Proces zastanawiania się, oraz kupna trwał w sumie jakieś 2 minuty. I jest to klasyk. Jeżeli widzicie jakąś wycieczką w moim wykonaniu, to z pewnością nie był to efekt wielotygodniowych przemyśleć – impuls o 3 w nocy, nabycie, realizacja. Bach. No i kończy się zawsze tak samo – fenomenalnie. Tak też jest w tym przypadku. Czas teraźniejszy użyty zasadnie, bo moje polskie ciało, chwilowo ubrane w kwiecisty dres, wciąż zasiada na amerykańskiej kanapie.
Tak… odwiedziłam dom Kevina :)
Nie wyobrażam sobie Świąt bez rodziny, gdyż jestem zwierzątkiem stadnym i rodzinnym. W związku z powyższym kierunek podróży był oczywisty – frunę tam gdzie moja krew, siostra moja, a nie na przykład… do Czarnogóry. I w tym miejscu zaczyna się moje podsumowanie amerykańskich świąt, które zobaczyłam po raz pierwszy na moje polskie oczy. A było co oglądać.
1) Wigila – To było po Polsku, bo tak chciałyśmy. Pierogi i barszcz muszą być, bez śledzia na stole też się nie obejdzie. Ale nie jest to klasyczne podejście amerykańskie – zapewniam. Wigilia jest traktowana raczej po macoszemu. Jest obchodzona w formie imprezy, przykładowo typu UGLY SWEATERS PARTY, gdzie cała rodzina ubiera się w brzydkie swetry, dumnie upolowane specjalnie na tę okazje, przegryzając indykiem. Może to być też zwykła impreza z drinkami i pizzą, lub też w wigilie może nie wydarzyć się nic. Przejeżdżając przez miasto z łatwością można zobaczyć fast foody z kurczakami wypełnione po brzegi… Czyli nie tam, że rybka czy post. Nie nie nie. Ale fakt, że olbrzymi, 3-pietrowy Apple Store w centrum był zamknięty o 17 – szacuneczek, nie jest tak źle z tym narodem. Wielkie świętowanie zaczyna się od pierwszego dnia świąt i tu obywatele tego ciekawego narodu na prawdę daję radę i wydaje się, że świętują zgodnie z zasadą ,,albo grubo albo wcale”.
2) Świąteczne przyjęcia – od pierwszego dnia świąt zaczyna się krążenie. Xmass Parties odbywają się to u jednych, to u drugich, a charakter mają bardzo mieszany w zależności od woli organizatora. ALE jeżeli myślimy, że obrazki z amerykańskich filmów są przekłamane i wcale nie ma domów wypełnionych po brzegi, z muzą w tle, grami, toną jedzenia i atmosferą 10 na 10 to MYLIMY SIĘ. Akurat z tym amerykanie w filmach nie przesadzili. Prawdopodobnie nie w każdej rodzinie jest tak samo, oceniam na podstawie przykładów z mojej strony amerykańskiego świata, ale te świąteczne imprezy, na które trafiłam, były raczej MAGICZNE. Wielopokoleniowe imprezy, gdzie wielki dom jest po brzegi wypełniony rodziną – kuzyni, kuzyni kuzynów, szwagierki, zięciowie i kuzyni zięciów – wielki, wielki rodzinny, świętujący tłum. Pan Domu robi omlety zgodnie ze spersonalizowanymi zamówieniami, stoły urywają się od przepysznego jedzenia, choć jajka w majonezie, czy kompotu tam nie znajdziemy – raczej naleśniki i Bloody Marry, jeżeli mowa o śniadaniu :P Następnie rozrywki. Wnuczka lat 6 i babcia lat 90 i kilkanaście innych osób siadają do stołu, zrzucają się po 3 dolary i grają w kości (w ten sposób wygrałam 25$ :P). Wystarczy zmienić lokalizację na piwnicę, gdzie właśnie rozgrywa się turniej w ping-ponga. I tak przez wieeele godzin. W porównaniu z polską tradycją jest dużo luźniej, bardziej rozrywkowo, a koszule nie obowiązują. Luz, magia i integracja.
3) Kościół – tu sprawa jest zabawną. Jestem raczej niepraktykująca. Natomiast tym razem wpadłam na doskonały pomysł, żeby jednak uczestniczyć w amerykańskiej mszy, skoro mamy święta. Niestetyż… Kiedy szukałyśmy w okolicy kościoła, do którego można wybrać się pierwszego lub drugiego dnia świąt, wszędzie widniał napis OFFICE CLOSED. Bardzo mnie to rozbawiło. Bóg się narodził, ,,biuro” zamknięte? Zabawne, zabawne. Najbliższy kościół dający opcję świętowania, był na tak zwanym ,,Jackowie” czyli dzielnica Polska – za daleko :P Jednak mam gruby zamiar wybrania się na amerykańską msze, do czego zachęciły mnie strony internetowe ,,kościołów”. Otóż wyglądają raczej jak religijny McDonalds, z własnym LOGIEM, możesz wpaść, zjeść ciasteczka, popić lemoniadką, są też restauracje na terenie i takie tam. Kiedy weszłam w zakładkę z kluczowymi pytaniami do wspólnoty na pierwszym miejscu nie jest przykładowo ,,czy wierzycie w Chrystusa i Maryję” tylko ,,W co mam się ubrać korzystając z USŁUG kościoła” – doprawdy urocze. O tym szerzej jak odwiedzę tę kultową mszę – nie mogę się doczekać.
4) Choineczka – nooo drzewka to ostro dotknęła genetyka. Są żywe, ale wyglądają jak sztuczne – idealne proporcje, idealnie gęstę i piekne – jak spod linijki. Jednak po bliższym kontakcie okazuje się rzecz szokująca NIE KUJĄ – są jak z gumy, a także NIE PACHNĄ. Tyle w sprawie smutnej ingerencji genetycznej we wszystkim co amerykańskie.
5) OZDOBY – tu także jest moment na chwałę i oklaski. Ja jako sroka, która lubi jak się świeci jestem zajarana na każdym rogu. JEST PIĘKNIE. Domy opływają w ozdobach, w większości jest nawet gustownie. Zależy to oczywiście od dzielnicy – na niektórych ulicach bardzo ,,jasno” widać walkę na światełka – kto bardziej, kto więcej, a w niektórych jest po prostu ładnie i z klasą. Ale są i takie, gdzie raczej obleśny bałwan stoi zahaczony o powóz z mikołajem, reniferami, elfy i świątecznego słonia (?) Także jest fantazja w narodzie.
Z racji tego, że Kevin sam w domu to tradycja, której w tym roku nie mogłam kultywować przed telewizorem, wsparłam tradycję na ostro – pojechałam do Kevina :P Dom niedawno ponownie zmienił właściciela, ale z zewnątrz wygląda identycznie. Podejrzewam, że ludzie siedzący w środku mieli fan patrząc jak przechodziłam PRZYPADKIEM po raz siódmy, żeby zrobić przyzwoite zdjęcie.
Reasumując Amerykańskie Święta to chwilami mocny kulturowy obuch w głowę, a czasami ostre zaskoczenie z tendencja na totalny plus. Z naszymi świętami łączy je z pewnością jedno – obżarstwo i lenistwo. Dlatego powoli powstawałam z tego świątecznego letargu, ale już już wstaję i wyciskam – z Ameryki, z urlopu i już za chwilę z New Year’s Eve na końcu świata – to też może być co najmniej INTERESUJĄCE… ;)
4 comments
Witaj, fajnie się czytało, dobrze zobaczyć czasem czyjeś zwyczaje “z boku”;-)
jako że przegotowujemy się ze znajomymi do wyjazdu na snowboard do Stanów intryguje mnie jedna kwestia – jak było u Ciebie z wizą? Napisałaś że to wyjazd pod wpływem impulsu – nie miałaś żadnych problemów w konsulacie? Czy takie sytuacje to już przeszłość?
Pozdrawiam
widze ze siostra mieszka w jednym z tych wielu w USA brzdydkich i malych i drogich domkow….ja je nazywam kurniki:P pozdro..
Snow4Life… wyjazd spontaniczny, ale już któryś z kolei. Moja 10-letnia wiza kończy się już za 2 lata, trzeba będzie przedłużyć :) Ale nie ma z tym w ogóle problemu – nie są to już czasy, gdzie odrzucają 50% wniosków, bo american dream trochę się już skończył :)
Permalink… wszytko jest kwestią gustu. Moim zdaniem nie jest brzydki, ani z pewnością także nie można nazwać go małym :)
ciekawa sprawa z tymi kościołami… Dziwny to kraj.