Początek roku zajęła mi moja mała, albo nawet duża tajemnica, przez co wciąż nie powzdychałam nad tematem pięknej Skandynawii, którą zahaczyłam przy okazji sylwestrowego wolnego. No tak ale byłam zajęta jeszcze czymś… nie zdążyłam opisać wycieczki numer jeden, a za mną już wycieczka numer 2, dlatego nie zachowując chronologii wydarzeń, ale za to świeżość emocji… przenosimy się do Paryża.
Z Francji wywiozłam swoje wszystkie walizki już 2 lata temu !!! Cholera czas leci. W związku z tym był to doskonały moment, żeby ukochany ląd odwiedzić. A, że zostałam zaproszona na urodziny mojego ulubionego Lokalesa, to stwierdziłam, że LECĘ. Doborowe towarzystwo, w tym między innymi mojej starej, dobrej Disy (Disa, ,,stara” nawiązuje do naszej odwiecznej znajomości :P) zapewniło wór wrażeń i spektrum zacnych rozrywek.
Paryż naturalnie urwał mi ponownie tyłek – kocham tego Pana i już. Niezmiennie doskonały. Architektura tego miasta jest takim zajebistym kalibrem, że nie mam pytań. Mogłabym łazić całymi dniami między tymi kamienicami i wkładać w pamięć każdy stary mur i zdarte podwórko. A że przy okazji można zresetować się nad rzeką, czy zjeść wybitną cebulową, a także po raz setny powzdychać, kiedy Wieża zaczyna błyszczeć o pełnej godzinie… no cud. Należy też dodać, że jestem typem turystki kompletnej lub wręcz jebniętej. Otóż bez przewodnika, mapy, planu metra i długopisu do zakreślania – nie ruszam się. KOCHAM ale to KOCHAM w kółko analizować to co ktoś tam w tym przewodniku napisał, KOCHAM na mapie zakreślać kółeczka, opisywać i stawiać wykrzykniki. Dodajmy do tego robienie zdjęć i możemy mnie nazwać Azjatą na wycieczce. A, że w Paryżu można się pod tym kątem sążnie wyżyć, to jestem totalnie spełniona.
Tym razem zadłużyłam się w tym mieście jeszcze bardziej, bo w końcu mogłam się z nim porządnie skomunikować. Podczas studiów mój język francuski… kształtował się :D tak to zgrabnie ujmę. Teraz już zrobiłam krok milowy, który w końcu mogłam dokładnie zmierzyć w praktyce. I mogę śmiało powiedzieć, że nie pamiętam zbyt wielu tak satysfakcjonujących momentów, jak ten, kiedy okazało się, że wysiłek, który włożyłam w naukę (z własnej, nieprzymuszonej woli) zwrócił się w zwykłej restauracji, na ulicy, czy parku. Tak po prostu. Chyba był to pierwszy raz, kiedy miałam tak przyjemny zwrot z pozyskanej wiedzy. I chociaż nie planuję przeprowadzki na obce ziemie, ani pracy w francuskiej firmie, to mam zamiar tylko lepiej ogarniać tę językową bestię – dla siebie, dla zamówienia kawy i naleśnika, dla satysfakcji. Jara jak pochodnia. Nauka języków czasem trochę boli – i głowę i portfel, ale opłaca się – BARDZO. To, że w pracy, to że w CV, to że w pieniądzach, to taki klasyk argumentów. Ale, jak wraca we własnej nieskażonej przyjemności… bezcenne.
I tak oto Panna Barbara rozpoczęła rok. Z małą-wielką tajemnicą i pięknymi wycieczkami w tle. Są i postanowienia, które nawet udaje mi się realizować, oraz pogrzebana laleczka Voodoo symbolizująca zły zły zły 2013 rok. No dobra może nie aż taki zły, ale ten będzie lepszy, dużo lepszy, dużo, dużo, dużo LEPSZY :)
8 comments
MDLEJĘ na widok STARA ;]
przykro mi, nasza znajomość jest STARA. mdlej :D
Magnifique !<3
Baśka, Baśka a usiądź wreszcie na tyłku :)
super Basisko ze sie znalazlas hihihihi… a co do tej mapy, przewodnika, kolek i dlugopisu… wiem, ze musisz!!!! doswiadczylam na wlasnej skorze :) ale warto bylo!!!!! czekamy na Ciebie!!!
jeszczejednaewa… czy o Sanfran mają przewodniki? :D
Baska i to jakie… wyrabane zakochasz sie hihihihihi
ZADŁUŻYŁAŚ się w mieście? tka drogo było? :P