Moje wakacje były dzikie. Tak… DZIKOŚĆ to dobry wyraz, dla tego wszystkiego, co spotkało mnie przez ostatnie 2 a nawet 3 miesiące prawie tropikalnego, polskiego lata. Gdzie mnie nie widzieli… kilka krajów, morza, jeziora, kajaki, deski, siniaki, zadymione kluby, taniec pod gołym niebem, taniec w deszczu, plaża o wschodzie, plaża o zachodzie, namiot, przyczepa, couchsurfing, hostele, hotele, samochód, pociąg, autobus, samolot, ciało opalone, przyjaciele, nieprzyjaciele, nowi cudowni, samotne podróże, grupowe wypady, krzyczenie pod sceną, ogniska, gwiazd oglądanie, wina dużo, wódki jeszcze więcej….
…i ten jeden festiwal – Nagle nad Morzem…
Mogłabym tak wymieniania nie zaprzestawać. Ci, którzy chociaż jednym uchem słyszeli o moich poczynaniach w te wakacje mówili ,,ja pierdolę Pasek”, albo w przypadku rodziców ,,Chryste Panie dziecko!” . Ogólnie nie usiedziałam na pośladkach raczej długo. Domu też nie widziałam za często, kwiaty uschły 7 razy, a pies przyzwyczaił się do szelek podróżnych. Organizm jest bliżej wyczerpania, bo między jedną sprawą a drugą, trzecią, czwartą była oczywiście jeszcze praca, którą ogarniałam, po czym znowu gdzieś leciałam, na przykład tylko po to, żeby znowu wrócić na chwilę po 2 dniach, by podstawić komuś mikrofon pod głowę. Przyznam, że wzniosłam się na wyżyny logistyki i wytrzymałości, ale WARTO BYŁO.
Ostatnim punktem na mojej wakacyjnej mapie był festiwal… lecz nie byle jaki. Otóż po mojej wakacyjnej wizycie (a raczej wizytach) w Berlinie zintegrowałam się z lokalną społecznością. W pewnym mocno przesiąkniętym dymem papierosowym klubie dowiedziałam się o istnieniu niemieckiego festiwalu z muzyką electro…. W POLSCE. Okazuje się, że posiadamy na swoim terenie nieprawdopodobnie zacny zasób, który nazywa się “Nagle nad morzem” i jest miejscem, w którym można przepaść, odpłynąć, a już z pewnością można przez przypadek zapomnieć, że jest się w Polsce. Skąd to wiem? Oczywiście nie myśląc wiele tydzień później byłam już na festiwalu otoczona niemiecką społecznością. Czułam się tam trochę jak jedyna Polka (nie spotkałam nikogo innego naszej nacji), ale słyszałam, że podobno było nas więcej :P
Nie do końca wiem jak słownie opisać atmosferę totalną, która tam panowała, dlatego po prostu przedstawię tu fakty, a ci, którzy posiadają soczystą wyobraźnię, niech spróbują się odnaleźć. Plaża, morze. Muzyka pochłaniająca popijających chłodne mikstury z przytaszczonych przez siebie butelek plastikowych (zasady polskie tu nie obowiązują). Jedni tańczą taplając się w morzu, inni pochłaniają bity leżąc na piachu, jeszcze inni przepadają w ramionach nieznajomego/nieznajomej całując się gdzieś na środku plażowego “parkietu”. A jeżeli spadnie deszcz? Raczej nikt nie mrugnie okiem – założy (lub nie) swój zestaw deszczowy i będzie dalej tańczył w błocie po kolana, kroplach, a nawet strugach – ciągle z uśmiechem. To samo wieczorem, w nocy i nad ranem. A także rano i w kolejne południe. 24 godziny morderczego szaleństwa, z krótkimi przerwami na sen, wśród ludzi, którzy wyglądają jak głębocy hipisi, lub też najostrzejsze twory z Love Parade. Co chwile pojawia się ktoś ze świecącą konstrukcją w ręku lub płytą winylową na plecach… Jest dziwnie, ale jednak nic nikogo nie dziwi. Wszyscy mogą wszystko. Muzyka pochłania, zjada, nie pozwala odejść. Wszyscy są w jednym, nieustającym, rytmicznym szale, który porywa zmysły wszystkie i nie chce się go przerywać. Jeżeli jakoś wygląda wolność TO TAK.
Przyznam, że jeżeli ktoś ma średnio poukładane w głowie, nie umie powstrzymać instynktów lub bardzo interesuje go ,,co zażyli ci ludzie” to może przepaść… Jest szansa, że tak wygląda raj, jednak raj na ziemi ma to do siebie, że jeżeli cię pochłonie może jednak okazać się piekłem, z którego ciężko wyjść :) Dlatego z pełną garścią doświadczeń i obserwacji wróciłam do Warszawy, odpowiedzialnie porzucając za sobą część charakteru o nazwie ,,zwierze festiwalowe”.
Przyznam, że tańcząc tak na tej plaży jakieś kilkadziesiąt razy zapytałam ,,Can I live here? can I stay?” Jednak wrócić trzeba było. I dobrze, bo czy rzeczy bywałyby cudownymi, gdyby nie czasem proza życia? No nie. Dlatego z czystą radością wróciłam do domu, po to, żeby tym razem na dłużej w nim posiedzieć. 1 września już za nami, dlatego jak grzeczna dziewczynka teraz będę czytać książki, pisać bloga i snuć plany co tu spsocić w ferie :P Tak czy siak – to były najlepsze wakacje mojego życia. Każdemu życzę zagubić sie w czasie tak bardzo jak mi sie to przytrafiło…
Odpowiedzialności dzień dobry znów :)