Kojarzycie takie rzeczy, które zawsze chcieliście zrobić, ale jakoś wiecznie nie było albo czasu, albo kasy, albo ludzki balast przeszkadzał w ich zrealizowaniu? Otóż rok 2014 jest dla mnie rokiem realizacji spraw zaniechanych. Przez pół roku nadrobiłam masę rzeczy, które odwlekałam od przynajmniej 5 lat. Jedną z tych aktywności był Drodzy Państwo aspekt sportów wodnych, a przede wszystkim WINDSURFINGU.
I tak oto przy pierwszej możliwej okazji popędziłam na półwysep Helski, żeby igrać z wiatrem. Oczywiście nastąpiło wcześniej odpowiednie przygotowanie – nabyłam ,,hawajską” piankę (jak to ujął mój instruktor) – no cóż, taka bez nóżek i rączek była tańsza, a nie chciałam przeinwestować w sport, który mógł równie dobrze być dla mnie za trudny. Oczywiście piankę można pożyczyć razem ze sprzętem, ale podobno surferzy dzielą się na dwie grupy: tych, którzy sikają w piankę i tych, którzy mówią, że nie sikają. Tak oto postanowiłam zainwestować w strój :D Pod kolor pianki zostały zrobione paznokcie i tak zostałam serferko.
Na pierwsze zajęcia poszłam mocno zestresowana. Nie wiem właściwie czym, ale zakładałam, że mogę być totalną ofiarą i nie umieć nawet wejść na deskę, a co dopiero utrzymać maszt. Radośnie okazało się, że po raz kolejny moja odwieczna zasada ,,wszystko tkwi w psychice” zadziałała. Wytłumaczyłam sobie, że wystarczy się skupić i założyć, że jest to możliwe, a wręcz łatwe. Moja wodna medytacja zadziałała i płynęłam już po 3o minutach pierwszego treningu (tak, to z żaglem na zdjęciu po lewej to ja) :D Sama siebie zaskoczyłam. Bestia! Drugiego dnia było gorzej, gdyż spożyłam alkohol dnia poprzedniego (uczciłam sukces) i okazuje się, że nawet kilka niezbyt szalonych drinków potrafi zniszczyć formę na cały kolejny dzień i Pan Instruktor musiał wymienić mi żagiel na dziecięcy :P Dalej było już tylko lepiej. Ostatniego dnia byłam z siebie dość dumna, bo wiało STRASZNIE, a ja jakoś dałam radę, mimo że raczej rzucało mnie jak ścierką po wodzie. Po tym podejściu wyszłam na brzeg kompletnie poobijana – spódniczki muszą zaczekać jeszcze z 2 tygodnie – ale jednak pełna satysfakcji. Moim stałym kompanem (oprócz grupy wsparcia fotografującej mnie z brzegu) był naturalnie Retro. Mój wierny kundel zapowietrzał się, kiedy w końcu wychodziłam z wody, a także raz zaliczył incydent z podtopieniem, gdyż postanowił do mnie dopłynąć.
Jestem totalnie zajarana. Jednak takie wejście na wodę, kompletne odcięcie się od ludzi i sprzętów, oraz namacalny, dość dziki kontakt z naturą robią robotę. Od razu po powrocie z wybrzeża (tego samego dnia) pobiegłam na pokaz Gosi Baczyńskiej. Piękna impreza, wszystko grało, ludzie zachwyceni, a ja byłam kompletnie zawieszona. Wszyscy mnie pytali co mi jest, że ja taka nieobecna. A tu się okazuje, że jak człowiek trochę zabawi się z żywiołem, to sytuacje zaplanowane, zorganizowane, a nawet mocno prestiżowe – nie spowodują nawet ruszenia powieką.
Tak wróciłam do rzeczywistości z oczekiwaniem zacierając rączki na kolejny epizod wodny, który pewnie przytrafi się jeszcze parę razy w tym sezonie. Polecam bardzo natychmiastowe rozpoczęcie realizowania wiecznie odwlekanych planów. Ja czekałam z tą i z paroma innymi rzeczami za długo. Każda wymówka przekonuje, ale po co ich używać skoro żyje się dopiero wtedy, kiedy się DZIAŁA? GO!