Dotarcie do Aix-en-Provance z Cassis nie było skomplikowaną historią. Sprawdzenie rozkładu pociągów w fenomenalnie prostej aplikacji, kupienie biletu (który we Francji trzeba skasować jeszcze na peronie), a następnie jedna przesiadka i oto jestem. Pierwsze kroki już dały mi informacje gdzie dotarłam – miasto ładnych, młodych ludzi…
W porównaniu z innymi miejscami we Francji, w których byłam, tutaj faktycznie jest na czym zawiesić oko. To, co wiedziałam o Aix, to fakt, że 80% Francuzów deklaruje, że marzy o zamieszkaniu właśnie w tym mieście. Logicznym jest, że w związku z powyższym spodziewałam się cudów na kiju itp. Tymczasem muszę przyznam, że akurat to miasto nie porwało mojej duszy.
Przede wszystkim to, co można z pewnością tam zrobić to ZAKUPY. Sklep na sklepie, butik na butiku, bazar na bazarze. Jakieś totalne szaleństwo – mydło, oliwa, kiełbasa i buty Jimmy Choo. Całe stare miasto jest zawalone handlem. Od razu zaczęłam czuć się klaustrofobicznie, gdyż w otoczeniu wielu bodźców marketingowych zaczynam się dusić – poważnie :D Jedyna forma handlu, która przypadła mi tam do gustu to bazarki – cudownie wypchane pięknymi warzywami, owocami, pachnącą kiełbą i upajająco śmierdzącymi serami. To wszystko zaserowowane w bardzo cywilizowany sposób, bez bab w podomkach jak to bywa u nas. Niestety plan w stylu ,,kupię sobie produkty na bazarku i zjem je na trawie” (czyli moja ulubiona forma spożywania) nie doszedł do skutku, gdyż TAM NIE MA W OGÓLE TRAWY ANI NAWET ŁAWKI. To było dość straszne. W okolicy głównych ulic zero zieleni, ani nawet ławeczki czy murku, w miłej atmosferze, obok drzewka. Złooo. Po kilku godzinach byłam tak zmęczona tym murowanym otoczeniem, że desperacko znalazłam jeden z nielicznych zielonych punktów na mapie i wyruszyłam w trasę. Jak łatwo się zorientować nie tylko ja miałam taką potrzebę, więc dość mały trawnik był po brzegi wypełniony młodymi ludźmi, którzy łaknęli natury. Po drzemce między drzewami ruszyłam w kierunku sztuki.
Bogiem w Aix jest Paul Cezzane. W całym mieście możemy obserwować metalowe tabliczki wmurowane w chodniki, które prowadzą nas śladami tego malarza. Jego twórczość akurat nie bardzo mnie porywa (myślę, że była przełomowa w jego czasach, natomiast na dziś podchodzę do niej bez zachwytu). ALE właśnie w Aix trafiłam na muzeum fenomenalne, które polecam każdemu, chociażby przejeżdżającemu przez okolice Prowansji. Jest to dopiero otwarte muzeum (nawet mieszkańcy Aix, których poznałam nie wiedzieli, że istnieje) imienia Jean’a Planque’a – moc. Otóż ten dżentelmen był znawcą i kolekcjonerem sztuki. Jego oko było cenione na całym świecie i przyznam, że nawet ja, jako laik byłam jego ,,okiem” zachwycona. Muzeum skupia dzieła wyselekcjonowane przez Planque’a, które według niego były po prostu doskonałe, a że posiadał w świecie sztuki i malarzy liczne kontakty, udało mu się zebrać fenomenalną kolekcję dzieł takich artystów jak Monet, Degas, van Gogh i przede wszystkim dużo i mocnych dzieł Picassa. Ten ostatni dopiero w tej galerii zrobił na mnie wrażenie, właśnie dlatego, że obrazy zostały odpowiednio wyselekcjonowane i w tej konfiguracji wręcz uderzały. Wcześniej widziałam jego dzieła zarówno w Paryżu, jak i w Nowym Yorku i były dla mnie trochę za mało soczyste, jak na tak mocną legendę. To, co zobaczyłam w tym niewielkim muzeum (którego w porównaniu do MoMa czy Pompidou nie zna prawie nikt), zwyczajnie rozkochało mnie w tym artyście, którego geniusz dopiero teraz zrozumiałam.
Natłok doskonałości skumulowany zaledwie w kilku pomieszczeniach totalnie mnie rozwalił. A sama historia Planque’a jest równie inspirująca, co jego wybory artystyczne. Był zwykłym kolesiem, synem pielęgniarki, pracującym w magazynie, kiedy któregoś pięknego dnia postanowił poświęcić swoje życie sztuce. I chociaż nie pochodził ,,z kręgów”, a także początkowo nie posiadał wykształcenia w tym kierunku, stał się jednym z największych autorytetów w historii. A jego talent doboru dzieł uderza nawet zwykłego zjadacza chleba. Ubóstwiam takie życiowe losy, które znów pokazują, że nie ważne skąd pochodzisz i w jakich czasach żyjesz – chcesz? możesz!. Taki niby frazes, a dla większości ludzi nie do pojęcia. Piątka Jean!
Uniesiona urokami sztuki, której liznęłam, powędrowałam dalej, penetrując uliczki Miasta Tysiąca Fontann. Tu kawka, tam gazetka, oraz winko i tak minęły prawie 3 dni. Czy dołączyłabym do 80% Francuzów, którzy pragną tam mieszkać? Stanowczo nie. Na weekend ok, ale na życie wolę zieloną Warszawę :)
I chociaż samo miasto wcale mnie nie porwało to zapamiętam je w skali 1-10 na 11, bo właśnie tam przeżyłam swój pierwszy Couchsurfingowy trip. Czyli tłumacząc na ludzki – śpisz na materacu u lokalnej ludności, dzieląc z nimi życie i przyglądając się jak realnie tam jest. Mało klasyczna forma podróży, w której zakochałam się na amen. Ale, że nie było to doświadczenie na 2 linijki tekstu, przeniosę je do osobnego wpisu (dołączając do tego także stado Ukrainek, Francuzek i Włochów, którzy w międzyczasie spali z kolei pod moim dachem :))