No właśnie, jak to w końcu jest…
Sprawa jest ździebko skomplikowana. Otóż podejrzewam, że gdyby był to mój pierwszy raz w Ameryce odbiór byłby nieco inny. Wiadomo – nowe znaki drogowe, nowe witryny sklepowe, inne zachowanie ludzi, inne zwyczaje, inne WSZYSTKO. To pociąga, podnieca, zadziwia. Cóż… jednak, kiedy odwiedza się NY mając już amerykański styl życia mocno we krwi, jest zupełnie inaczej…
Otóż chyba szału nie ma Drodzy Państwo i jestem tym dalece zszokowana. Słuchając wielu peanów zachwytu nad tym miejscem – wieści od znajomych, legend z filmów itd. – byłam święcie przekonana, że przyjadę i PRZEPADNĘ. Ja z moim wielkomiejskim pociągiem wręcz bałam się, że zwariuję, rzucę robotę, psa i przeprowadzę się do 10-metrowego studia w centrum Manhatanu. No i nie :) Jest stanowczo za ciasno, za dużo ludzi, za brudno, za szybko i za mało przestrzeni do realnego funkcjonowania. Mam takie smutne wrażenie, że NY jest miastem bardziej do egzystencji niż do prawdziwego życia, a to już mnie przeraża, a pociąga wcale.
Nie zrozumcie mnie źle – widoki są piękne, miejsca ciekawe, a cała otoczka jedyna w swoim rodzaju. Z pewnością jest to miasto, które należy chociaż raz odwiedzić i zobaczyć to wszystko na własne oczy i z 7 razy porządnie zawiesić się na spektakularnych widokach, na które trafia się co jakiś czas. Ale z mojej strony to tyle. Nie mogłabym i nie chciałabym tam żyć – ja i moja klaustrofobia zwariowałybyśmy.
Robię sobie takie proste porównanie z pierwszym z brzegu, innym kultowym miastem, które serca od lat podbija. PARYŻ. I powiem Wam, że jak dla mnie Big Apple to faktycznie może duże, ale jednak niedojrzałe jabłuszko w porównaniu z boskim Pari Pari, gdzie duch miasta i niezaprzeczalny czar czuć wszędzie, zawsze i cały czas. A małe, wszechobecne knajpeczki i klimatyczne parki aż zapraszają, żeby usiąść, zatrzymać się na chwilę i po prostu żyć. W Nowym Jorku się pędzi, stanowczo za bardzo, a przejście przez ruchliwą ulicę potrafi tak wkurwić, że lecą iskry i TRZEBA wsiąść do żółtej taksówki, żeby nie zwariować – nawet jeżeli dystans do przejechania to jakieś 500 metrów.
Może to wszystko jest też kwestią oczekiwań – gdybym nie zakładała, że może być to miasto marzeń, może odbiór byłby inny. Ale halo halo – jednak w naszych głowach budowany jest obraz NY jako ziemi obiecanej, no i miasta ponad wszystko modnego, pożądanego i MUST BE jeżeli chcesz być zajebisty. Z reszta widzę to nawet po reakcjach różnych ludzi, których spotkałam po powrocie. A że parę zdjęć na fejsbunia wrzuciałam, to nie umknęło to uwadze niczyjej. Każdy był zainteresowany, każdy chciał znać opinię, każdy dodał, że marzy o tym mieście, a niektórzy mimochodem dodali, że też ,,wpadają” za miesiąc, bo przecież bywać tam wypada. Moim okiem jest to wielka legenda, która mocno rozmija się z prawdą. Ani ci ludzie tacy szczupli i pachnący, ani te ulice czyste i wspaniałe (5-th avenue jest ostrą porażką), ani te zakupy nowojorskie takie niepowtarzalne (chodź Soho pod kątem ilości sklepów nie rozczarowuje). Jeżeli ktoś, kiedyś nie napompowałby tego balona do rozmiarów gigantycznych pewnie dzisiaj nie pękałby z wielkim hukiem. Ale przykro mi – dokonało się :)
Resumując. Czy I<3 NY? Miłość to wielkie słowo, pozostańmy przy sympatii :D Ale ta wystarczy, żeby odwiedzić go jeszcze nie raz i z czystej ciekawości sprawdzić co kryją zakamarki tego dzikiego molocha.
Zdjęcia: Ewa Pasek Riley Photography
Zdjęcia: Ewa Pasek Riley Photography