Pierwsze zdziwienie jest takie, że wbrew pozorom nie na każdym rogu i nie co dwa kroki można natknąć się na fajną knajpkę, do tego wypełnioną po brzegi. Szanowny serial SexWWM skutecznie wypracował w naszych głowach wrażenie, że w NY tylko się siedzi i je, pora lanczu to czas, w którym knajpy zalewane są tłumem ludzi, a miejsc jest jak psów – wybrzydzać można i przebierać. No trochę nie…
Na samym Manhatanie wcale nie jest tak łatwo z ulicy znaleźć knajpkę, w której można usiąść, zjeść pogadać w ciekawej atmosferze i jeszcze stwierdzić, że było smacznie i fajnie. W ogóle jest ciężko jakąś znaleźć! Wymaga to raczej wysiłku, szukania i wytężonego wzroku, ale w końcu można coś upolować.
Ceny jedzenia w knajpach jak na naszą złotówkę są oczywiście zatrważająco wysokie. Nie jest to żadna niespodzianka, bo z naszą walutą wszędzie gdzie na zachód – to drogo. Natomiast czy dla zwykłego Europejczyka czy Amerykanina stołowanie się w NY jest jakimś wydarzeniem? Nie sądzę. Ceny są mniej więcej takie jak w moim starym, dobrym, francuskim Montpellier, czyli nie doznałam jakiegoś wielkiego wstrząsu cenowego, bo zakładałam, że za granico wydać trzeba, a o złotówkach należy dla własnego spokoju ducha trochę zapomnieć i NIE PRZELICZAĆ. Niniejszym uczyniłam.
Cudownym rozwiązaniem są wszelkie opcje ruchomych form odżywiania. Otóż, otóż. Niektóre restauracje wypuszczają w miejską dżunglę swoje samochodziki, w których sprzedają swoje dania. Jakościowo jest dobrze, bo to forma reklamy, więc nie opłaca się im wpychać ludziom popeliny, skoro założenie jest takie, że osobnik ma wrócić do restauracji wydając nie 10 (jak w samochodziku), a 200$. Widziałam nawet sytuację, gdzie taki wóz proponujący z 2 dania z menu po promocyjnej cenie, zatrzymał się na przypadkowym skrzyżowaniu, a kolejka do niego była tak długa, że ciągnęła się przez cały jeden blok i jeszcze zawijała się za rogiem… Jednak moim totalnym faworytem i miłością wieczną jest NOWOJORSKI HOT DOG. To kultowe zjawisko poważnie zasłużyło na miano legendy. Są dwa rodzaje hot dogów – jeden to taki w formie bułka+parówka+ketchup/musztarda, a druga bogatsza I TĄ POLECAM z karmelizowaną cebulką, kiszoną kapustą i jakimś dziwnym musem z ogórka. WOW. Umierałam za każdym razem jak jadłam takie cudo – koszt tylko 2 dolki. I wcale nie jest to syf, po którym bolą wszystkie wnętrzności, a dzień staje się gorszy. Wszystko jest klawe, świeże, pyszne i nie daje efektów ubocznych jak nasze eksperymenty z budek.
Co do wieczornych podbojów. W centrum najpopularniejszym miejscem spędzania czasu są DACHY. Srogie wieżowce dają sporo pola do popisu, więc najczęściej kluby/bary znajdują się na ostatnim piętrze jakiegoś wielkiego drapacza, lub też usytuowane są radośnie na samym dachu, dając wrażenia raczej zajebiste. W naszym hotelu na dachu znajdował się bar, który szczęśliwie serwował drinki po 5$ w godzinach happy hour – co przyznacie wcale nie jest cenową fanaberią. W taki sposób bardzo chętnie spędzało się czas – siedząc ponad światem i popijając gin z toniciem czy inne bąble. Trafiłyśmy też do klubu, który po wdrapaniu się na szczyt (po wytrwałym czekaniu w półgodzinnej kolejce do selekcji i windy!) sprawiał, że życie jest lepsze. Ogólnie impreza na szczycie świata ze spektakularnym widokiem na Empir e State Building i całą resztę miasta. Bardzo rześka, przy okazji tropikalna atmosfera z dżunglą miejską w tle i nowojorskim wiatrem we włosach – trochę dobrze. A ludzie? Wcale nie było to jakieś budzące kompleksy zatrzęsienie pięknych, bogatych i wystylizowanych samców i samic alfa. Normalni ludzie, podobni bardziej do zwykłego osobnika, niż legendarnych wręcz piękności w rozmiarze ‘zero’ z filmów o tym mieście.
Od strony gastronomiczno-imprezowej mojej wycieczki zabrakło mi nieco wizyty w miejscach, które są w klimacie tych, w których lubię bywać na co dzień. Trochę więcej piwnicy / przykurzonego poddasza / grania muzy z instrumentu, a nie komputera itd. Ale ta forma eksploracji, że tak powiem Nowego Yorku jeszcze przede mną – w końcu nie ostatni raz mnie tam powiało.
Reasumując w Big Apple można zjeść, można pohasać, można nawet obudzić się z gigantycznym kacem nie wydając fortuny (tu także ukłon w kierunku moich towarzyszek podróży :P). Trzeba jednak się do tego trochę przygotować, poszukać miejsc, popytać lokalesów, a będzie lżej. Na ślepo można nie trafić nigdzie, bo przecież jak zgadnąć, która winda, którego budynku poniesie nas do raju… :)
*
PS mam nowy wynalazek – oznaka XXI wieku – przycisk ,,lubię to” pod postami. Można stosować.
*
*
7 comments
skąd masz bluzę? :D
No w Ameryka nabyłam. Mój tradycyjny sklep do polowania na tanie-rzeczy-ktorych-nie-ma-w-polsce ferver21.
Przycisk “lubię to” wyczaiłam wczoraj :) i “lubię to!!!!!!!
Big apple na pewno zachwyca, spedzilam tu tydzien i zaraz ruszam na lotnisko zeby wrocic do Polski… Barbra polecam bardzooo port przy Fulton St. Idealne miejsce na lunch i na poczucie miasta bo na lewo most brooklynski a na prawo wiezowce, a Ty po srodku na laweczce nad woda rozkoszyjesz sie niu jorkiem :)
Kasia… każda rekomendacja się przyda. Dzięki :) Akurat tam nie byłam, a ławeczka most NY brzmią dobrze :)
o przepraszam, na zawsze 21 jest w Gdańsku
O!
hahahhahahha MISTRZ :D